W świecie idealnym rządowy projekt „Mieszkanie na start” miałby być rewolucją na rynku mieszkaniowym. W rzeczywistości stał się areną politycznych przepychanek i symbolem biurokratycznego zamieszania. Prace nad projektem są jak serial bez finału – ciągłe zwroty akcji i niekończące się cliffhangery.
Program przyjęty przez niektórych z entuzjazmem, a przez innych z dezaprobatą, miał umożliwić młodym osobom zaciągnięcie kredytu o oprocentowaniu 0 procent. Teoretycznie brzmi to jak świetny pomysł. Praktycznie? Włodzimierz Czarzasty z Lewicy na spotkaniu z wyborcami zadał pytanie młodzieży o zdolność kredytową i odpowiedzi były równie obiecujące, co sale na targach nieruchomości w czasach pandemii – niemalże nikogo na horyzoncie.
„Nie podoba nam się kredyt 0 proc.,” mówi Czarzasty, jakby kredyt bez oprocentowania mógł komukolwiek się nie podobać. Problem w tym, że bez zdolności kredytowej jest to jak obiecywanie darmowych lotów na Marsa – pięknie brzmi, ale mało kto skorzysta.
Jan Dziekoński, ekspert rynku nieruchomości, opisuje sytuację jako „dziwną” – i ma rację. Deweloperzy grają w ciemno, a przyszli nabywcy mieszkań nie wiedzą, czy ich umowy w końcu „wykoleją się” na torach politycznych rozgrywek. W tle słychać szum niepewności, który wcale nie pomaga w podejmowaniu decyzji.
Co dalej z tym projektem? Nieoficjalnie mówi się, że nowy minister rozwoju Krzysztof Paszyk, ma rozstrzygnąć losy programu. Tymczasem minister zdaje się mieć więcej opcji niż restauracja z trzystronicowym menu. Każda decyzja, jaką podejmie, będzie miała swoje konsekwencje – zarówno dla rynku mieszkaniowego, jak i dla jego politycznej kariery.
Na razie, „Mieszkanie na start” to program, który obiecuje wiele, ale czy spełni oczekiwania? Czas pokaże, czy zostanie hitem, czy kolejnym zapomnianym epizodem w polskiej polityce mieszkaniowej.